Nowy rozdział gotowy!
Szczerze, nie mam pojęcie czy jest to dłuższe czy krótsze od poprzedników. Po prostu pisałem to co mi dusza podpowiadała (czyli prostu chora psychika). Czcionka większa, bo ostatnio zostało mi zarzucone przez znajomą, że jest za mała. Nie wiem czy to prawda, ale "klient nasz pan". Choć osobiście wydaje mi się trochę teraz za duża.
Mam nadzieję, że będzie odpowiadać wam nowa i ostatnia część :)
Miłego czytania!
Trevor z Victorią
wyskoczyli przed smoka. Mężczyzna z Mieczem, Którym Zabijano Smoki zaatakował
gada. Ten zionął ogniem, ale łatwo było go uniknąć. Zamach. Głowa poleciała
kilka metrów dalej. Znowu. I tak jak poprzednio w miarę szybko rana się
zregenerowała. Na razie nie pozostawało im nic innego jak dalszy atak siłowy.
Choć teoretycznie był bez sensu to coś mogło się udać. Victoria wyciągnęła
rewolwer. Blondyn zdziwił się, pierwszy raz od bardzo dawna zobaczył broń palną.
W tym rejonie był to ewenement i większość mieszkańców nawet nie słyszała o
takim cudzie. Ale ona jak gdyby nigdy nic strzelała i to całkiem celnie. Pif,
paf, ale efekt raczej zbliżony do poprzednika. Smok, który powinien być już
kilka razy martwy, próbował ich zabić. Ironia tragiczna. Prawie jak w
Balladynie. Co chwila uskakiwali przed płomieniami, ale to było o tyle
prostsze, że smoczek nie mógł celować w dwie strony równocześnie. Nagle się
zatrzymali. Smok zdawał się wciągać powietrze. Trevor i Victoria nie
zaprzestali ataków, ale stało się to czego się nie spodziewali. Z obu dziurek
od smoczego nosa wydobył się ogień lecący w dwie strony, w których stali.
Uciekli przed morderczą pożogą, ale z trudem ukryli się za stojącą obok kupą
złota.
- Musimy szybko wymyślić
jakiś konstruktywny plan! – zaproponowała lekko zadyszana Victoria. – Przecież
on sam z siebie się nie zabije.
- W sumie, czemu nie? –
zastanowił się Trevor.
Księżniczka spojrzała na
niego jak na absolutnego idiotę. Wyraz jej twarzy odpowiadał mniej –więcej
reakcji inteligentnego człowieka na nowy „hit” Justina Biebera.
- Czy masz zamiar zmusić
go do samobójstwa? – zapytała oschle. – Chcesz mu powiedzieć, że ma popełnić
samobójstwo? Raczej łatwiej będzie mu zabić nas niż siebie. Taki szczegół.
Blondyn nie odpowiedział.
Jako, że cały czas byli pod ogniowym ostrzałem złote usypisko malało w równych
odstępach czasu. A on myślał. Wziął do ręki Miecz, Którym Zabijano Smoki.
- Pomóż mi, moja stara
przyjaciółko.
Victoria spojrzała na
niego podobnym wzrokiem co wcześniej. Odetchnęła kilka razy na uspokojenie, ale
jej wzrok wciąż wyrażał lekko zażenowane emocje. W jej głowie kołatały się najróżniejsze
myśli. „Czemu on mówi do miecza jak do
osoby?”, „Czy w ogóle zwrócił na nią
uwagę?” i „Czy to możliwe, że
latające wiewiórki mogą przelecieć lotem ślizgowym aż siedem metrów między
drzewami?”. Ale to wszystko to było nic. Patrzyła z zapartym tchem jak Smok
Nieśmiertelności wstrzymuje atak i przygląda się podejrzliwie jej potencjalnemu
chłopakowi. Ten trzymając długi na dwa metry miecz zbliżał się do niego. Wziął
głęboki wdech i krzyknął.
- Przyzywam cię,
Obrończyni Miecza!!!
Nic się nie stało.
Zaraz. Stop! Stało się! Po
kilku sekundach miecz zaczął świecić się na zielono. Zaczął też się
przekształcać. Uniósł się w powietrze, upłynnił się i przeobraził w smoka. Cóż,
smoka jak smoka. Plus-minus takiego jak jego przeciwnik. Wysoki na pół metra,
krępy… Przepraszam. Sądząc po dosyć fantazyjnych blond włosach powinno to
zostać powiedziane trochę inaczej. Wysoka na pół metra i krępa smoczyca. Może
nie zjawiskowa, ale Smokowi Nieśmiertelności powinna się spodobać. Byli na podobnym
poziomie atrakcyjności. W tym złym tych słów znaczeniu.
Miedzy dwoma gadami narastało
dziwne napięcie. Jak między starym, niekoniecznie dobrym, małżeństwem. Zbliżyli
się do siebie. Przygotowywali się do walki na śmierć i życie.
- Co? – zapytała na głos
dziewczyna wychodząc z kryjówki. – Co to ma być? Przepraszam, ale gdzie tu jest
jakikolwiek sens? Jakim cudem miecz zamienił się w smoka? Czy między tą dwójką
były jakieś relacje, o których powinniśmy wiedzieć? To bardzo ważne, żeby
racjonalnie ocenić sytuację! A przecież nic tu się nie trzyma jakiejkolwiek
logiki! – chwila przerwy. - Dlaczego kotlety nie latają?
Trevor i oba smoki
spojrzeli na nią spode łba.
- Niszczysz atmosferę –
fuknął Trevor jak niezadowolony kot.
„O jak słodko…” pomyślała Victoria. Zamyśliła się nad słodkością zaistniałej
sytuacji, a smokom to odpowiadało, bo wreszcie przestała im przeszkadzać.
- Mówiłeś, że zaraz
wrócisz! Ile miałeś zamiar siedzieć tu ze swoimi koleżkami?! Tobie tylko głupie
mecze w głowie! – smoczyca rozpoczęła swój wywód smoczej żony.
- Ale kochanie… -zająknął
się smok.
- Nie pyskuj mi tu. Co chcesz
powiedzieć?! Pewnie znowu uganiałeś się za jakimiś jaszczurkami! No co?! Czy
naprawdę sądziłeś, że nie zauważę tego co robiłeś?! Jeszcze się wzbogaciłeś!
Czy miałeś w ogóle zamiar powiedzieć mi o tej złotej jaskini?!
- Ale, kochanie, zostałaś
zaklęta w miecz ponad tysiąc lat temu. Jak miałem ci powiedzieć o jaskini? Jak
miałem ci powiedzieć cokolwiek?
- NIE PYSKUJ!!! Jakbyś
chciał to byś to zrobił!
Smok popatrzył na Trevora
i Victorię wzrokiem mówiącym tylko jedno słowo - „Pomocy”. W sumie zrobiło im się
żal stwora, który dopiero co chciał ich zabić. Nie zasłużył na tak straszliwą
karę jak zrzędliwa żona. Coś jednak wisiało w powietrzu. I z pewnością nie był
to kotlet. Wyczuwało się, że to będą ostatnie chwile. Smoczyca uniosła łapkę,
bo jak to inaczej nazwać, i w powietrzu napisała trzy ognisty cyfry. 666.
Jarzyły się niemiłosiernie. Smok Nieśmiertelności zdębiał na ich widok.
Następny ciąg zdarzeń był stosunkowo nieprzewidywalny. I szybki.
Padł. Umarł. Nie żyje.
Trevor i Victoria
spojrzeli po sobie, a potem na smoczycę.
- Co się stało? – odezwała
się pierwsza Victoria. – Przecież tego smoka nie można zabić! Wszędzie pisali,
że nie można go zabić!
- Ale to była śmierć
naturalna – odparła gadzica. – Nikt go nie zabił. Sam umarł.
- Dobrze, ale jak? Teoretycznie
smok NIEŚMIERTELNOŚCI powinien być NIEŚMIERTELNY!
Paczały przez chwilę na
siebie, a Trevor zastanowił się nad sensem tej międzygatunkowej, żeńskiej
wymiany zdań. Jeśli smok nie żyje to nie żyje. O czym tu dyskutować? Trzeba się
cieszyć i zabrać z jaskini tyle złota ile tylko można unieść.
Nie zważając na jego
racjonalne argumenty, kobiety dalej dyskutowały.
- Heksakosjoiheksekontaheksafobia.
Lęk przed liczbą 666. Dostał zawału. Umarł śmiercią naturalną.
Po tych niezwykle
optymistycznych słowach smoczyca zajęła się ogniem i ponownie przekształciła
się znowu w Miecz, Którym Zabijano Smoki. Choć w sumie to powinien być Smok
Zaklęty w Miecz, Którym Zabijano Smoki. SZMKZS. Nie, lepiej zostawić MKZS.
Sprawa smoka nękającego okolicę rozwiązana. Victoria westchnęła pocieszona.
Rozejrzała się. Trevora nie było. Zdziwiła się i zaczęła nerwowo szukać go
wzrokiem. Kątem oka zobaczyła wystającą zza jednej ze złotych kupek stopę
blondyna. Podeszła tam, żeby zobaczyć co robi. Schylał się i wyraźnie zagarniał
coś do wszystkich możliwych kieszeni i… sakiewek. Uniósł głowę i spojrzał na
nią karcącym wzrokiem.
- Za jedzenie i uzbrojenie
trzeba czymś płacić – rzucił oskarżająco i znowu się pochylił.
W tym momencie księżniczka
przypomniała sobie, że znajdowali się w jaskini w całości wypełnionej złotem.
Zastanowiła się chwilę. „Co prawda jestem księżniczką…”pomyślała również się schylając.
„Ale trochę dodatkowych środków też by się przydało”. Zgarniali złote monety
ramię w ramię aż nie zapełnili wszystkich możliwych zakamarków w odzieży. Bez
słowa powędrowali ku bramie i opuścili złote miejsce. Kilka sekund później
wrota przeobraziły się w litą skałę.
- Dobrze, że nie zmarnowaliśmy
tam czasu – westchnęła Victoria usatysfakcjonowana.
Trevor pokiwał głową. Spod
koszuli wyleciało kilka monet. Blondyn szybkim ruchem wgarnął je tam gdzie były.
Akceptował niektóre przedmioty jako leżące na ziemi i ich nie tykał, lecz ta
zasada nie tyczyła się pieniędzy. W końcu nie rosną na drzewach. Co prawda
spotkał rasę drzew, na których rosły złote monety, ale drzewa te lubiły też
zjadać ludzi. W ten sposób zebranie dużej ilości cennego kruszcu było
problematyczne. Szczególnie, gdy na zainteresowanego łatwym zarobkiem biegł rozwścieczony,
dosłownie, las.
Szli wzdłuż góry, a
dookoła rozciągała się trawiasta równina. Gdzieś w oddali zobaczyli olbrzymiego,
żółtego psa, który rósł z każdą chwilą. W pewnej chwili przestał rosnąć, ale
zamiast tego przemienił się w wielkiego klapka. A potem w glana. Na koniec w
kotleta na nóżkach. Przy nim stał mały chłopiec przebrany za królika machający
we wszystkie strony zardzewiałym mieczem. Łowca smoków przyjrzał się temu co
tam robili. Walczyli z czymś. Zobaczył małe, opierzone, wściekłe kulki. Aha,
walczyli z kaczuszkami. Chłopiec zamachnął się i przeciął swym zacnym orężem
kilka z nich na pół. Trevor parsknął, ale przypomniał po sobie jak sam niemal
nie został pokonany przez te małe bestie. Victoria też stała, patrzyła i, prawdopodobnie,
myślała. Ale blondyn nie interesował się tym zbytnio, bo zdawał sobie sprawę,
że nie pojąłby co się dzieje w jej kobiecej głowie.
Po kilku chwilach ruszyli
znowu przed siebie. Victoria wydawała się bardziej rozmowna, ale Trevor nie.
Myślał o biednych bezdomnych lemurach. Mimo to dziewczyna postanowiła jakoś
zagadać.
- Masz coś do roboty?
Jakieś zlecenie, misję? – zapytała ciekawsko.
Mężczyzna pokręcił
bezgłośnie głową.
- Chcesz iść do jakiegoś
miasta? Tawerny? Słyszałam, że niedaleko jest miasteczko Kangurów Linoskoczków
i jest tam bardzo interesujący lokal.
Znowu pokręcił na „nie”.
- A co powiesz na randkę? –
kontynuowała, ale już bez takiej wiary jak wcześniej.
Tu chwila zastanowienia.
Trevor pokiwał głową. Można
by odnieść wrażenie, że z większą dozą optymizmu niż wcześniej.
***
Zostawiłem w miarę otwarte zakończenie, bo istnieje szansa, że przyjdzie mi kiedyś do głowy kontynuacja tej jakże szalonej serii :)